„Wszystko zależy od ludzi”
Za rok Roszek pójdzie do szkoły.
Opuści cudowne waldorfskie przedszkole, gdzie rytm nadają pory roku i
fazy samodzielnego pieczenia chleba (począwszy od mielenia ziaren po
konsumpcję – bardzo mnie to kręci!). Jest mnóstwo swobodnej zabawy,
szycie, pielęgnowanie kwiatków. Zamiast zabawek – chusty, muszle,
kasztany, które jednego dnia robią za diamenty a drugiego za stado
owiec.
Mam rok aby znaleźć mu równie miłe miejsce. Takie w którym będzie
uważność na fazy rozwoju i dziennej aktywności. Dużo kontaktu z
przyrodą. Program nauczania rozumiany jako całość, w której jedno wynika
z drugiego a nie jest zbieraniną puzli z różnych pudełek. Nie boję się
stresu (rozsądnie rozumianego) ale bardzo bym nie chciała aby Roszek
stracił zainteresowanie nauką.
Bo (jak pewnie każdy rodzic) toczę z nim raz po raz takie rozmowy:
R: Babcia Ala była bardzo ładna?
Ja: Tak. I mądra. Była profesorem.
R: To żałuje ze jej nie zapytałem o kilka rzeczy. Np. Ile wazy wszechświat, bo o tym myślę od jakiegoś roku.
Pertraktujemy na temat jakiejś domowej zasady. Roszek ma pomysł na coś na co ja nie chcę przystać:
R: To sprawdź czy Romowie nie mają takiego zwyczaju. Albo np. Czeczeni? Trzeba się uczyć od innych kultur!”
Chciałabym aby w szkole znalazł ludzi, którzy wesprą go w poszukiwaniach
odpowiedzi na takie pytania a nie je wyśmieją. Których nie
zniecierpliwi podobna sprytną logiką.
Bo nauka jest super i trwa cały czas, w każdym momencie. A
zbyt często przedstawiana jest jako sztuka dla sztuki. Przykry, oderwany
od życia obowiązek.
Moja kumpela, która jest nauczycielką uważa, że jestem straszliwie anty systemowej oświacie.
Ale
ja myślę, że spokojnie mogłabym posłać dzieci do rejonówki. O ile
byłaby to mała (może wiejska?) szkoła, na którą miałabym wpływ. Chcę
tworzyć społeczność z innymi rodzicami i nauczycielami, mieć wgląd i
wpływ na to co się dzieje w świecie, w którym Roszek spędzi w tygodniu
tyle godzin.
Podobno „wszystko zależy od ludzi”. Są nauczyciele w
państwowych szkołach, którzy jakoś omijają przeładowany program i
bzdury w podręcznikach. Chciałabym Wam dziś przedstawić takich właśnie totalnych mistrzów świata. Cała trójka poświęciła kawałek wakacji, by współtworzyć wolontariacko nasz Teatrzyk Powsinogę.
Marian Jaroszewski
Ma fizjonomię i
charakter Pana Kleksa i z całą powagą muszę stwierdzić, że jest jednym z
ludzi, którzy najbardziej wpłynęli na moje życie. Oraz ukochanym,
przyszywanym dziadkiem dla Roszka i Duni. Kiedy się poznaliśmy prawie
dwadzieścia lat temu, organizował wycieczki pod Warszawę dla młodzieży a
potem wędrowny teatrzyk po wsiach. Mieliśmy klacz Baśkę, która ciągnęła
wóz, na którym były bagaże, profesjonalnego reżysera i bardzo miłych
widzów. Przy niewielkich kosztach udało się zrobić coś pięknego i
żywego.
A potem były
kolejne obozy, przede wszystkim przez wiele, wiele lat integracyjne
wyjazdy do gospodarstwa Sosnowe, gdzie bardziej i mniej sprawni wspólnie
pracowali na polu. Przepiękny czas. Kiedy Marian nie rozwiesza obozowej
flagi, jest pedagogiem w prestiżowym warszawskim LO. Swego czasu był
też prezesem hipoterapii w Polsce. W każdy (!) weekend organizuje
wycieczki w góry. Mówi, że tam najlepiej poznaje problemy uczniów. Poza
tym wspólne wędrówki pomagają się zintegrować, dbać o tężyznę fizyczną,
przełamywać ograniczenia i są po prostu przyjemne.
Ola Kuśmierczuk
Chodziłyśmy
razem do jednej klasy w liceum i byłam pewna, że zostanie teolożką.
Bardzo zabawną teolożką. A tu taki zwrot w karierze. Jest totalną
pasjonatką. Uważna i ciepła. Ma miliard pomysłów na minutę… Ale dość
już laurki. W przedszkolu, w którym pracuje Ola padł pomysł by
cyklicznie robić z przedszkolakami zupę (na której składniki złożą się
rodzice) i zapraszać na nią starsze, samotne osoby z okolicy. Takie
akcje uczą, że można zrobić coś dla innych w prosty sposób. Pozwalają
poznać starszych ludzi, może nawiążą się jakieś przyjaźnie? Pokazują, że
lepiej zbudować dłuższy stół niż wyższy mór.
Iza Śliwińska
Iza napisała do mnie dwa lata temu, kiedy Powsinoga wybierał się na Czubajowiznę. „Nauczycielka chemii, która chce w wakacje spać pod namiotem z bandą szalonej dziatwy i strugać kukiełki… Wolontariacko. Nie możliwe.” – mruczałam do siebie niczym bohaterki tureckich telenoweli, które każdą myśl, muszą powiedzieć na głos. A jednak Iza jest jak najbardziej realna. Choć mam z nią poczucie jakby wyszła z książki o Pippi Lunstrump. Z werwą i pomysłem pokazuje, że chemia, jest równie łatwa do przełknięcia jak pestki arbuza (pamiętacie z Pippi?). Dobra, znowu słodzę… Ale na prawdę OGROMNIE mi imponuje, że Iza odnajduje w swojej dziedzinie tyle radości. Że chce jej się przyjechać z Gdańska na nasze podwarszawskie teatrzykowe harce. I cieszę się, że Roszek wspomina czynione pod jej okiem eksperymenty jako jeden z najciekawszych punktów wakacji.